niedziela, 13 listopada 2016

Milionowe miasto


Idę ulicami milionowego miasta. 

Jest ledwie 22, dlatego co chwilę przemykają obok mnie ludzie. Zabiegani, śpieszący z pracy do domu, biegnący w mrozie na ostatni dzienny autobus, podążający na spotkanie w pubie z przyjaciółmi, lub po prostu – żeby zobaczyć się z ukochaną osobą. 

Mijam ich i zagryzam dolną wargę z rozgoryczenia. 

W odróżnieniu od nich nigdzie się nie śpieszę. Ot, wyszłam pospacerować. Nie dla przyjemności, czy zdrowia. Nie po to, aby się przewietrzyć – to zapewnia mi przeciąg w sercu, który oni pozostawili po sobie, oboje. 

Zrobiłam to, żeby jeszcze trochę pocierpieć. 



Przełom jesieni oraz zimy zawsze był dla mnie ciężki. Jesienna depresja, zimowa chandra, te sprawy. Każdy tak ma, prawda? Kiedy słońce niknie za chmurami i miejsce nieodłącznego towarzysza zajmuje mróz, ludzie tracą swój codzienny wigor i krzepnie im krew. Zamarzają i aby przetrwać jakoś ten trudny czas, bunkrują się w domach, pod kocami, z herbatą pod ręką. Żeby nie zamarznąć do końca.

Ale nie ja. Zamiast tego włóczę się ulicami miasta i pozwalam palcom u stóp i rąk zsinieć z zimna. Celowo zakładam trampki i nie biorę ze sobą rękawiczek. Ubieram kurtki bez kaptura i cienkie bluzeczki. Wystawiam się na mróz prawie zupełnie bezbronna… prawie. Jako tarczkę noszę wyłącznie stary, szary szalik starszego brata, który podarował mi rok temu, kiedy jeszcze go nie nienawidziłam. 

A to sprawia, że cierpię i marznę jeszcze bardziej. 



Idę więc przed siebie, ulicami milionowego miasta, i uparcie powtarzam sobie, że wcale nie jestem samotna. 



Po godzinie błądzenia jestem przemarznięta do kości. Na dworze temperatura sięga zeru stopni, dlatego gdy wypuszczam ustami powietrze, te tworzy ciepłą parę, chmurkę, która szybko znika ochłodzona przez otoczenie. Podczas obserwowania tego procesu lubię myśleć, że z moimi uczuciami będzie tak samo – emocje opadną i nienawiść zniknie. 

Jednak żar trwa już trzy miesiące, więc obawiam się, że nigdy nie zniknie… To mój największy lęk ostatnich dni. 

Dochodzę do Mostu Zakochanych. Głupia nazwa, nadana przez głupich ludzi, promująca głupią ideę zawieszania kłódek z inicjałami par na barierce. Nikt z tych głupich ludzi nawet nie pomyślał, że inżynier projektujący ten most mógł tego nie przewidzieć, mógł przyjąć zbyt niski współczynnik bezpieczeństwa i że któregoś dnia, tak po prostu, most się zawali z powodu przeciążenia, a wraz z nim, w płynącej pod nim rzece, utoną również te ich wszystkie idiotyczne miłostki i nadzieje.

Mimo tej myśli idąc wzdłuż barierki mimowolnie wpatruję się w zawieszone kłódki, czytam grawery i malunki, i zastanawiam się, jakie historie w sobie skrywają i czy któraś z nich przypomina moją. 

Albo czy oni również zawiesili swoją kłódkę. 



Zatrzymuję się mniej więcej w połowie mostu. Spoglądam w ciemną toń wody i marzę o tym, żeby w niej zniknąć. Otulona przeszywającym zimnem, mając zalane płuca i nie czując zupełnie nic. 

Odsuwam się pół kroku od barierki i schodzę z mostu. Będąc już na chodniku mijam wysokiego, szczupłego chłopaka, który jest ubrany podobnie do mnie. Tyle że on nie ma nawet tego głupiego szalika. Trochę mu nawet zazdroszczę i wzrokiem zadaję jego plecom nieme pytanie: Czy jesteś choć trochę podobny do mnie?

Odwracam się i idę dalej. 



Jest druga w nocy i leżę na czerwonej zjeżdżalni na placu zabaw w południowej części milionowego miasta. Czuję jak chłód przedziera się przez cienkie warstwy materiałów i wnika w moją skórę, po czym wędruje w górę kręgosłupa. Jutro z pewnością będą bolały mnie plecy, ale właściwie mam to w dupie. Kolejne cierpienie dodane do długiej listy, nic nowego. 

Lubię tu przychodzić, ponieważ mogę wsłuchać się w ciszę nocy. Co jakiś czas mąci ją przejeżdżający w oddali samochód, lub wrzask pijanego faceta z sąsiedniego bloku, ale to tylko dodaje temu miejscu uroku. Właściwie: stanowi jego kwintesencję.

Poza tym dobrze widać stąd gwiazdy. 

Nie liczę ich, nie szukam konstelacji, nie zachwycam się nimi. Po prostu je obserwuję i czekam, aż jedna w końcu spadnie, żeby wepchnąć jej w ten płonący tyłek swoje życzenie.

Czasem jestem naiwna niczym dziecko. 

Wyciągam z kieszeni smartfona i unoszę nad sobą. Pilnuję, żeby nie wypadł mi z dłoni prosto na twarz, co jest trudne przy skostniałych z zimna palcach. Odblokowuję urządzenie, włączam transmisję danych komórkowych i wypełniam swój cowieczorny rytuał przeglądania fejsbuka w środku nocy, czyli wtedy, kiedy dzieje się najwięcej. Scrolluję w dół i w dół, oglądam memy z kotami i śmieszne filmiki, czytam smutne cytaty, lajkuję zdjęcia szczęśliwych znajomych, żeby podświadomie pomyśleli, że ze mna wszystko w porządku i cieszę się ich udanym życiem, nawet jeśli moje jest totalną klapą. Słowem: robię to, co wszyscy. Różnica polega na tym, że ja robię to tylko raz dziennie, właśnie o drugiej lub trzeciej w nocy. 

Naogół jest to prozaiczne i bezpieczne zajęcie, ale nie dzisiaj. Dziś trafiam na minę.

Mój starszy brat, po prawie pół roku, wstawił zdjęcie. Byli na jakimś recitalu w filharmonii, razem, szcześliwi.

Komórka wypada mi z rąk i uderza wpierw o prawy policzek, później o zjeżdżalnię. Nie podnoszę jej, ponieważ nadal nie potrafię się zebrać do kupy i niemal czuję, jak się duszę z przejęcia. 

I wtedy słyszę, jak ktoś zanosi się duszącym kaszlem i myślę, że nie jestem jedyną niedotlenioną osobą w promieniu trzech kilometrów. 

Chowam komórkę do kieszeni i wstaję, opuszczam plac zabaw. Idąc przez mały park ku ulicy, wciąż słyszę osobę z kaszlem, więc rozglądam się za nią. Dopiero stając pod latarnią obok przejścia dla pieszych widzę, jak przechodzi przez pasy – chłopak, którego minęłam koło mostu. Niemiłosiernie krzusi się kaszlem paląc przy tym szluga. 

Żałosne – myślę i idę w jego kierunku. Jest zaskoczony, kiedy zawiązuję mu na szyi szary szalik mojego starszego brata. Przez ułamek sekundy chcę mu powiedzieć, że nazywam się Lidka, ale równie szybko dochodzę do wniosku, że to bez sensu. Niepotrzebna mi kolejna żałosna znajomość, dlatego po prostu przechodzę na drugą stronę jezdni, a on za mną nie idzie. 

Po kilku krokach zaczynam żałować swojego szlachetnego gestu i myślę o tym, że nie po to zakładałam ten cholerny szalik, żeby go od tak oddawać nieznajomemu. Jak również, że nie po to mam serce, by mi pękało na środku pustej ulicy milionowego miasta* z powodu durnego zdjęcia.



Jednocześnie czuję się lżejsza o kilka smutków.


*Jarosław Borszewicz


Od Autorki: I tak życie Lidki z zawiedzione serce oraz ludzie mi szkodzą płynie dalej... Jestem ciekawa, czy zauważyliście powiązanie tych trzech historii :) #

3 komentarze:

  1. Jak zwykle niesamowite, a w serduszku kiełkuje coraz większa potrzeba przeczytania tego w formie papierowej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne (chociaż jakoś mnie to nie dziwi), nie mogę się doczekać dalszego ciągu i, tak jak przedmówczyni, chętnie przeczytałabym całość w wersji papierowej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło mi, ale w większym formacie ta historia straciłaby urok :D Specjalnie nie opisuję szczegółowo relacji między postaciami, żebyście mogły na własną rękę coś sobie dopowiedzieć, dzięki temu moim zdaniem każdy widzi sytuację bohaterów trochę inaczej :) Ale to moje zdanie.

    OdpowiedzUsuń